Chodzę na siłownię 2-3 razy w tygodniu na 1.5h z czego 25 min interwałów, później siłowe i jakieś 10 min pod koniec na bieżni/rowerku. Tutaj raczej nie ma problemów, szybko się męczę, ale powoli uczę się wyczuwać ciało i jest o wiele lepiej. Ale mój problem dotyczy diety - byłam 2 tyg na South Beach, widzę, że schudłam, ale nie wiem ile, ciężko mi uwierzyć, że ważę 65kg (tyle pokazuje moja waga) albo nawet 68kg (jak pokazuje cudza). Teraz kontynuuję II fazę i jem mniej więcej 1200-1300 kalorii dziennie. Z tego co czytałam, co mówi kalkulator zapotrzebowania to powinnam jeść praktycznie 2x więcej, ale nie potrafię sobie tego wyobrazić. W liceum przechodziłam zaburzenia odżywiania, jadłam po 300 kcal dziennie (później jakoś się zmieniło i jadłam kilka miesięcy wszystko na noc, efekt to +6kg, teraz uczę się jeść racjonalnie) i teraz mam ogromną blokadę przed jedzeniem powyżej 1000 kcal dziennie - jestem DOSŁOWNIE przekonana, że jak zjem np. 2000 nawet w dzień treningu to przytyję.
Macie jakieś rady, co z tym zrobić? Czy naprawdę 1200 to za mało, żeby przemiana materii działała, jak należy?
Generalnie jem pełnoziarniste produkty, sery (raz chudsze, raz tłustsze), warzywa, owoce, mięso. Czasem sobie dosłodzę kawę zbożową czy herbatę, bywa, że zjem herbatnika, ale to i tak trzyma mnie w tym orientacyjnym limicie, jem witaminy, także raczej typ jedzenia jest okej.
Nie chcę być umięśniona, nie chcę zostać kulturystką. Chcę schudnąć do 56kg, być szczupła i jędrna, jak świeżo zerwana brzoskwinia to całe moje wymagania, ale mam wrażenie, że chudnę bardzo wolno, albo w ogóle. Obie wagi, na których się ważyłam mogą być niby zepsute... ale mogą też nie być :|
Zmusić się do jedzenia większych ilości czy wystarczy tyle ile zjadam?
Dzięki z góry za odpowiedzi i sorki za pewnie dość infantylne pytania ;E