Moje problemy z wagą zaczęły się od momentu, kiedy trafiłam do psychiatry i dostałam leki na zaburzenia lękowe i depresję. Wtedy też dowiedziałam się, że mam zespół policystycznych jajników i dostałam tabsy antykoncepcyjne. Od tamtego czasu najpierw przytyłam 10kg, później zaczęłam brać metforminę i przez skutki uboczne schudłam 5kg. Musiałam ją jednak zmienić, bo mój układ pokarmowy by tego nie wytrzymał. Wtedy też cały czas zmieniałam leki psychiatryczne. W tamtym czasie byłam w tak słabym stanie, że moja waga interesowała mnie najmniej; nie miałam na nic siły, a studia na 2 kierunkach wysysały ze mnie resztkę energii. Po jakimś czasie zauważyłam, że ostro przytylam, a chłopak mi zwrócił uwagę, że strasznie dużo jem (na co w ogóle nie zwracalam uwagi), więc zaczęłam szukać przyczyny. Okazało się, że psychiatra przepisała mi mianserynę, czyli lek, który daje się np. anorektyczkom, żeby zmusić ich organizm do jedzenia. Odstawiłam ten lek od razu, zrezygnowałam też z antykoncepcji, która teraz mi zwiększała wagę (zatrzymywalam wodę, puchłam, itd.). Teraz biorę Wellbutrin (bupropion), który jako jedyny nie powoduje u mnie zwiększonego apetytu.
No ale niestety kilogramy pozostały... Z 59kg w 3,5 roku weszłam na prawie 80.
Od listopada 2019 jestem na redukcji. Początkowo nie liczyłam kalorii, tylko przeszłam na IF i ćwiczyłam raz w tygodniu. Do marca schudłam ok 6kg. Od kiedy zamknęli nas w domach wzięłam się za siebie porządniej (w końcu mam czas na liczenie kalorii, gotowanie, itd), liczę kalorie, zdrowiej jem (więcej warzyw, białka, mało smażenia) i ćwiczę 3-4 razy w tygodniu (najczęściej jakieś interwałowe ćwiczenia). Diabetolog zaleciła mi dietę 1500-1600kcal (czyli moje BMR). No i tu się zaczyna problem... Mimo tego, że zeszłam z kaloryki o te 300-500kcal (wcześniej starałam się jeść ok 2000 plus, minus), to od przynajmniej 1,5 miesiąca waga stoi mi w miejscu :( Owszem obwody mi spadły po 1-2cm w pierwszych 3tyg, ale teraz wszystko stoi.
Nie liczę makro, ale znacznie zmniejszyłam ilość węgli, na rzecz białka (głównie jajka, nabiał i kurczak). Nie przesadzam z tłuszczem, ale nie wywaliłam go kompletnie (bo wiem, że trzeba jeść tłuszcze). Staram się nie jeść pieczywa, ale bez przesady (niestety jestem mącznym człowiekiem, więc czasem po prostu muszę jakiegoś tosta, chleb czy makaron). Ale wszystko to wliczam. Poza tym staram się trzymać dietę z niskim ładunkiem glikemicznym (ze względu na insulinooporność), chociaż jak mam dzień przerwy od diety, to szamnę sobie kawałek ciasta :] (bo raz na tydzień robię sobie dzień wolny i wtedy jem ok 2000kcal).
Nie wiem już co robić, bo nie za bardzo chcę obcinać jeszcze kalorie (i tak często mam problem z dobiciem do 1600, zdarza mi się jeść nawet mniej niż 1000 - na szczęście bardzo rzadko - zazwyczaj jem koło 1400-1500). Wydaje mi się też, że mam znacznie mniej siły i energii niż przed zejściem z tych kalorii. Często nie mam zbytnio siły na ćwiczenia.
Z desperacji przyszłam tu, bo może robię coś źle? Ma ktoś może pomysł, jak mogę ruszyć to oporne sadło?