Mineły kolejne lata treningów. I co??? Po prostu odkąd zacząłem porządnie ćwiczyć z workiem, tarczą i makiwarą przeszła mi ochota na wszelkie zaczepki i próby szukania zadymy. Nawet przestałem pic piwo na mieście ( no, może jeden kufelek). Po prostu po 5 latach treningów zdałem sobie sprawę, czym stały sie moje łokcie, nogi czy moje ulubione teisho.
Unikam sytuacji mogących być konfliktowymi jak ognia, chociaż jestem przekonany, że w sytuacji realnego zagrożenia mojego, czy kogoś mi bliskiego nie zawacham się użyc technik jak najbardziej bolesnych. Kekomi w staw kolanowy, czy teisho w nos powinno wystarczyc. Ale boję się tego dlatego, że to czasami takie uczucie, jakbym chodził z odbezpieczonym pistoletem. Zwłaszcza od dnia, kiedy złamałem makiwarę. Serio...
W tym momencie sprawy walki realnej czy samoobrony zeszły w moich treningach karate na jakiś dalszy plan. Przestały być sednem treningu. Nie ćwiczę, żeby walczyć. I od samego początku mojej przygody ze SW jestem zdecydowanym przeciwnikiem usportawiania SW. Dla mnie Sw to nie może być sport...
BTW historii o tym, że jeden z atakujących przewrócił się po nieudolnej próbie kopnięcia. Moi nauczyciele mówią nam zawsze, że w takiej sytuacji nie miał prawa się podnieść. Cwiczymy to zawsze, że w momencie jak ktokolwiek upadnie, nie ważne z jakiego powodu, czy poślizgnie sie, czy potknie, czy wykona nieprawidłową technikę, należy go "dobić".
Podawanie ręki powalonemu przeciwnikowi to się sprawdza w piaskownicy, jak dzieci bawią się łopatkami...
Karate to nie sport.
Duduś