Zacznę może od tego, że jestem trochę załamana, ponieważ już równo 5 tygodni ćwiczę regularnie (tj. 4-5 razy w tygodniu)i jedyne co zauważyłam, to - o zgrozo - efekt odwrotny do oczekiwanego. Sukienka, w którą bez problemu mieściłam się kilka tygodni temu, gdy ją włożyłam w zeszły weekend, okazała się być dziwnie opięta (i nie, nie jest to kwestia sprania się :). Tak samo moje ulubione jeansy wydają się z każdym tygodniem coraz oporniej wchodzić mi na tyłek, a właściwie to na uda - bo tam są najbardziej obcisłe.
Jakie ćwiczenia wykonuję? Nic nadzwyczajnego, gdyż ćwiczę po prostu z Ewą Chodakowską - najczęściej Turbo oraz Killera, rzadziej Skalpel, czy też Skalpel II. Ostatnio też koleżanka poleciła mi Jillian Michaels, z nią zrobiłam jak dotąd jakieś 3 treningi, ale chciałabym kontynuować, bo bardzo mi się podobały. Może niektórzy uznają, że takie treningi to żadne treningi, ale już wyjaśniam, że moja kondycja jest raczej kiepska i te ćwiczenia (zwłaszcza Turbo i Killer) naprawdę sprawiają, że na końcu padam mokra i zasapana twarzą na podłogę i nie wstaję przez kilka dobrych minut ;) Dlatego też, póki co, nie biorę się za nic trudniejszego.
Co jem? No właśnie tu być może tkwi mały problem, gdyż dieta mi się w ostatnim czasie prawie nie zmieniła. To znaczy - staram się jeść zdrowo (owsianki, sporo owoców i warzyw, chude mięso, dużo nabiału, pełnoziarniste pieczywo, kasze, orzechy [niestety czasem w zbyt dużych ilościach bo po prostu je kocham] i tak dalej i tak dalej). Oczywiście zdarza mi się czasem zjeść coś mniej zdrowego, na przykład typowy polski obiad (zwłaszcza gdy wracam do domu rodzinnego lub gdy jestem u dziadków), czasem jakieś (tłuste!) sery, które też kocham, czasem słodki kisiel z paczka, jednak na co dzień naprawdę staram się zwracać bardzo dużą uwagę na to co jem. Jest też jeszcze jeden, tym razem duży problem - słodycze. To jest jedyna rzecz, której nie potrafię się oprzeć i która zawsze mnie gubi. I niestety w ciągu tych 5 tygodni jadłam również słodycze. Wiedziałam, że przy braku ograniczeń, po nieco ponad miesiącu ćwiczeń nie zobaczę efektów, ale naprawdę nie spodziewałam się, że zrobię się jeszcze większa! Wiem, że mięśnie "puchną" gdy zaczyna się ćwiczyć, ale czy ten stan może trwać tak długo?!
Może błędem było to, że przed rozpoczęciem treningów nie zmierzyłam się i nie zważyłam. Na wagę nie wchodzę już od ponad pół roku, ale to dlatego, że boję się tego, co mogłabym tam zobaczyć :) Nie zmierzyłam się, bo jakoś wyleciało mi to z głowy, ale myślę, że ubrania też mogą być dobrą miarką, a te - jak już wspomniałam - wcale nie robią się luźniejsze, a wręcz przeciwnie.
A teraz jeszcze trochę na temat mego metabolizmu, który na pewno nie jest w najlepszym stanie. Wszystko na moje własne życzenie. Jednakże gdybym 2 lata temu wiedziała to, co wiem dziś, na pewno inaczej by to wyglądało. A było tak:
Jakieś dwa lata temu uznałam, że nie podoba mi się moje ciało i chcę schudnąć. Zresztą, moja waga nie podobała mi się odkąd pamiętam, ale wszelkie próby "dietowania" zawsze kończyły się fiaskiem. Jednak w 2011, jakoś w listopadzie, w końcu udało mi się jakoś ogarnąć i rzeczywiście zaczęłam chudnąć. Wiedziałam, że dieta, w której jakieś produkty są zakazane, np. dieta Dukana na pewno nie są dla mnie, bo im bardziej czegoś nie mogę, tym bardziej mi się tego chce.
Dowiedziałam się o diecie dr Haya i bardzo spodobały mi się jej zasady. Mogłam jeść właściwie wszystko, co lubiłam, a jedyne, czego nie mogłam robić, to łączyć białek z węglami; musiałam też trzymać 3-4 godzinne odstępy między posiłkami (to tak bardzo ogółem). Zaczynając ważyłam 63 kg przy wzroście 167, schudłam do 55kg w ciągu ok. 3 miesięcy. Nie ćwiczyłam ani odrobiny. Co więcej - jadłam słodycze. Niestety wpadłam na najgorszy pomysł, jaki można wymyślić będąc na diecie - słodycze tylko w weekendy. I tak od poniedziałku do piątku pięknie trzymałam się diety,a w weekendy jadłam też słodycze. Na początku rzeczywiście jadłam, ale po kilku tygodniach nie można było już nazwać tego jedzeniem, a po prostu pochłanianiem w ilościach horrendalnych. Dieta stała się czekaniem na weekend. I w ten oto piękny sposób sama wprowadziłam się w kompusly. Tak, poproszę o owacje na stojąco.
Wagę 55-57 utrzymywałam przez dość długi czas (przez około rok), chociaż w związku ze stresem związanym z pójściem na studia, zmianą miasta i otoczenia nawet nie przejmowałam się takimi rzeczami jak diety. Po prostu tyle się działo, że nie myślałam o jedzeniu, nie objadałam się i waga sama jakoś się trzymała.
Potem emocje opadły, zaczęła się nauka, bardzo dużo nauki, stres, pierwsza sesja, potem kolejna. Próbowałam rozpaczliwie utrzymywać wagę 55-57kg (choć w głębi duszy marzyłam o 52), ale niestety powoli wpędzałam się w błędne koło diet. 2- 3 tygodnie idealnego odżywiania, a potem kilka dni objadania słodyczami. Z czasem "czyste" okresy zaczęły się skracać,a dni kompulsywne pojawiały się coraz częściej. Do tego od czasu do czasu... wymiotowałam. Tak, wiem, kolejna masakra. Na szczęście niezbyt często, tj. 1-2 razy na miesiąc, albo i rzadziej. W ten sposób bardzo powoli ale skutecznie odzyskiwałam stracone kilogramy. Było mi bardzo przykro, ale nie potrafiłam znowu zawziąć się tak, jak już raz mi się udało. Nie mam pojęcia dlaczego. Wróciłam do starej wagi, a obecnie ważę może nawet więcej? Nie wiem, bo tak jak powiedziałam, już od długiego czasu nie wchodziłam na wagę. W wakacje miałam 61-62kg więc teraz na pewno nie jest lepiej.
Zaczęłam więc ćwiczyć z nadzieją, że może to da jakiś efekt. Przez miesiąc wakacji ćwiczyłam regularnie z Chodakowską ale z braku efektów, w kocu to rzuciłam (nie wiem czego się spodziewałam po miesiącu, głupia). Potem zapisałam się na siłowni - tu z regularnością było średnio, ale też nie najgorzej. Potem były dwa miesiące bez jakiejkolwiek aktywności fizycznej aż do teraz, gdy znów zaczęłam ćwiczyć z Chodakowską. Bardzo przygnębiają mnie jednak te odwrotne efekty, zaczynam myśleć, że mam już tak kompletnie rozwalony metabolizm, że musiałabym jeść jakieś minimalne ilości, żeby cokolwiek ruszyło. Niestety nie umiem. Nie umiem też pozbyć się kompulsów, dlatego w przyszłym tygodniu chcę umówić wizytę u psychologa, bo dość już oszukiwania samej siebie, że tym razem mi się uda i się nie objem nigdy więcej. Niestety na wizytę w poradni na pewno sobie poczekam (pewnie w najlepszym wypadku jakiś miesiąc), ale nie zamierzam się poddawać. Będę ćwiczyć dalej, dalej walczyć z jedzeniem i zobaczymy co z tego wyniknie.
Chciałabym tylko zapytać, czy to możliwe, że po tym wszystkim co robiłam przez ten czas mojemu organizmowi, rzeczywiście mogę nie móc schudnąć? Czy jest jakiś sposób, żeby to jednak się udało? Wiem, że przede mną długa droga, zwłaszcza w walce z kompulsywnym jedzeniem i bulimią, ale mam nadzieję, że mi się uda.
I o co chodzi z tymi obwodami, które wyraźnie się zwiększyły, mimo, że to już 5 tygodni ćwiczeń?
Dodam jeszcze, że chyba jestem typem endomorficznym (najgorzej!) więc oprócz tkanki tłuszczowej, mięśnie też szybko mi się "rozrastają". Co mam wobec tego ćwiczyć, żeby uniknąć efektu rozbudowy mięśni, a zamiast tego tylko lekko je wyrzeźbić a przede wszystkim - spalić tkankę tłuszczową? Co jeść przed i po treningu? Ile jeść?
Będę naprawdę przewdzięczna za każdą radę, wskazówkę i konstruktywną krytykę :)
Pozdrawiam!