Trochę się boję, że zaraz zostanę mocno skrytykowana za "pieszczenie się ze sobą", ale trudno, najwyżej wezmę to na klatę.
Ćwiczę regularnie od prawie 3 lat, a na siłowni od 3 miesięcy (4 razy w tygodniu). Jestem bardzo konsekwetna, jeśli chodzio ćwiczenia, nigdy nie wykonuję niczego na odwal się i jeśli miałabym z ręką na sercu wskazać, na czym mi obecnie najbardziej zależy i w co wkładam maksimum czasu, energii i serca, to jest to właśnie budowanie formy i sylwetki.
Problem mam natomiast z dietą. Będąc nastolatką miałam nadwagę, a potwornie ciężką, katorżniczą pracą udało mi się schudnąć około 15 kg dopiero niecałe 3 lata temu (mam teraz 28 lat). Osiągnęłam idealny stan 53 kg przy 168 cm wzrostu, kiedy to, moim zdaniem, wizualnie wyglądałam najlepiej. Wpadłam jednak w obsesję i ciągle widziałam rzeczy do poprawy, a w krytycznym momencie schudłam do 47 kg. Skończyło się na nerwicy, depresji i psychotropach. Byłam wygłodzona, pożerałam potworne ilości jedzenia, a potem odbijałam sobie nadmierną aktywnością fizyczną. W końcu doszłam do wniosku, że pozwolę sobie jeść tyle, ile mam ochotę, bez żadnych spin i zakazów, ćwicząc przy tym rozsądnie i normalnie, żeby odbudować psychę i odżywić ciało. W ciągu roku wróciłam do wagi 61-62 kg, która jest moim set pointem - psychicznie czuję się przy niej bardzo dobrze i stabilnie, natomiast wizualnie wiele bym poprawiła. Wilczy głód minął, jem teraz zdrowe, normalne ilości, stawiam na produkty jakościowe, ćwiczę regularnie i ogólnie czuję się bardzo dobrze. Zbudowałam fajne mięśnie i cóż, teraz wypadałoby zrzucić trochę tłuszczyku, który je przykrywa. I tutaj pojawia się problem.
KAŻDA MOJA PRÓBA REDUKCJI kończy się rozpaczliwym, desperackim powrotem do wagi setpointowej, czyli 61,3kg. Choćbym schodziła powolutku w dół, np jedząc 1800-1900 kcal, prędzej czy później moja psychika tak zasabotuje moje wysiłki, że wrócę do 61,3 kg, nadrabiając jedzeniem to, co straciłam. Na tej wadze się zatrzymuję i trwam do następnej próby redukcji. Jest to POTWORNIE frustrujące, ponieważ dwoję się i troję na tej siłowni, liczę kalorie, jestem perfekcjonistką, która naprawdę stara się jak może, żeby mieć fajne efekty. I jasne, wyglądam lepiej niż kilka lat temu przy tej samej wadze, bo ciało jest jędrne, usportowione, ale tłuszczyk na poziomie ok 24-25% jest jednak widoczny i wkurza mnie przepotwornie.
Moje pytanie jest następujące: czy ja to, do cholery, powinnam zaakceptować? Ze zdrowotnego i naturalnego punktu widzenia ten poziom tłuszczu wydaje się super optymalny, bo jesteśmy kobietami, bo hormony, bo dzieci, bla bla, a dzisiejsze standardy piękna to po prostu pewne trendy, w które na siłę się chcemy wpasować... Może mój organizm przeżył traumę po latach odchudzania (długo zmagałam się z bulimią) i uparł się, że teraz za Chiny nie zejdzie niżej? Czy któraś z Was miała podobne doświadczenia?
Dodam jeszcze, że ja psychicznie jestem bardzo wrażliwa, nie jestem "żelazną laską", tak jak wiele kobiet ćwiczących, któe sobie zakładają jakieś cele i prą do przodu, aż je osiągną ot tak, hop siup. MEGA Was podziwiam, jasne, że chciałabym taka być, ale niestety - nie ta konstrukcja psychiczna.