...
WSPOMNIENIA FANATYKA : RAKOW CZESTCHOWA
11.11.1995. Śląsk Wrocław - Raków
Święto Niepodległości tym razem wypadło w sobotę. I właśnie wtedy Raków miał grać na Śląsku Wrocław, już tydzień wcześniej wracając z ŁKSu, postanowiłem że do Wrocka pojadę.
Ciężko było to zrealizować, bo „moja ekipa”, już szykowała się do przerwy zimowej (wyjazd do Wrocka, był ostatnim w tej rundzie), i chętnych raczej nie było. Ostatecznie, jak zawsze ktoś się znalazł...
Mecz był o ciekawej, jak na sobotę, godzinie – 11.00. Znowu należało coś wymyślić, bo na legalu starzy to puszczali mnie jedynie na Hanysowo. W tej dziedzinie bywałem kreatywny, gdy zachodziła taka potrzeba, a że i moja druga, ówczesna, połowa często mnie kryła, to i powiedziałem, że rano jadę do laski.
Problem był taki, że wyjść musiałem już po 5 rano. Nic to, jarecka szła na nockę do tyry, a później miała jechać do babki, staruszek natomiast „zmęczony” piątkiem odsypiał co swoje, więc jak się uda, to nikt nie będzie wiedział, o której wybyłem z domu. Problemem były zakupy, które miałem zrobić, ale wyratował mnie Sp, który akurat na meczyk nie jechał.
Wszystko OK, wstaje z rańca po piątej, wszystko tak by tylko jareckiego nie obudzić, a tu dzwonek do drzwi.
- ****a, kogo po***ało? – szybko, tak by tylko nie zadzwoniono po raz drugi, poszedłem otworzyć, no tak, sama elita: DP, Ch, i Ś (ten akurat w niedalekiej przyszłości okazał się frajerem – przerzutem, ale teraz jeszcze był w porzo).
Trzeba zasuwać, jeszcze tylko się upewniłem, że stary jednak się nie obudził, zabrałem plecak z dwiema flagami i na dworzec.
Oczywiście ciemno jeszcze wokół, ale wesoła ekipka już rusza na podbój Dolnego Śląska. Na tramwajce byli już następni pielgrzymi szykujący się do wyprawy ;).
W tramwaju, już nie pamiętam kto, ale chyba S (taki typ z Grosza), próbował otworzyć okno, zrobił to tak fajnie, że wylądowało ono na podłodze.
- Fajnie się zaczyna, to i skończy się nieźle – ciekawe czy ktoś domyślał się, że będą to prorocze słowa.
Cała banda wysiadła na berzie, ja pojechałem na kwadraty, bo ustawiłem się z ziomkiem z Północy – G (już go nie widziałem z kilka lat), gdy weszliśmy na peron pierwsze co rzuciło się w oczy to brak balastu. Jakoś się tym nie przejąłem, choć może i trzeba było.
Uzbierało się nas jakieś 50 osób, ekipa mocno młodzieżowa (sporo typów po 15 – 16 lat). Po przejechaniu Stradomia było już pewne, że nie będzie towarzyszy, więc zrobiło się wesoło, ale i nastrojowo.
Ktoś tam sobie przypomniał jak dwa lata wcześniej (jeszcze w drugiej lidze) ekipa Śląska wyłapała w Cz – wie, a okazji do rewanżu do tej pory nie mieli.
„Coraz ciekawiej”, ale jakoś szczególnie się nie przejmowałem, to był czas, gdy jechało się z pozytywnym nastawieniem, bez względu na ekipę – to taka aluzja do niektórych obecnych wyjazdowiczów, którzy jeszcze dobrze nie wyjadą z Cz – wy, a już z lękiem spoglądają za okno.
Dobry humor dopisywał L, który biegał po pociągu z plastikowym gnatem (taka jakaś wtedy moda u nas panowała ;)), i twierdził, że to na Śląsk wystarczy.
Jedziemy sobie spokojnie (w sensie, że żadnych emocji chuligańskich nie było, bo ówczesne wyjazdy to raczej zawsze wesołe były), a tu przyklapało się dwóch miłych kanarów. Jeden jak dobrze pamiętam był lekko trafiony, to i rozmowa poszła gładko. Bezproblemowo dojechaliśmy do Opola, gdzie od razu mieliśmy przesiadkę.
W pociągu zatrudnił mnie Ci. Już wtedy przejawiałem talenty graficzne, więc na pomarańczowej stronie najpopularniejszej w tamtych czasach kurtki nabazgrałem mu markerem, gotykiem „hooligans” i ładny wizerunek śmierci (od tej pory dumny Ci, już do końca wyjazdu woził się we fleku na pomarańczowej stronie). Po chwili również pociąg zacząłem przyozdabiać w motywy śmierci i buldogi, okraszone również odpowiednimi napisami ;).
Podróż do Wrocka bez emocji, jedynie na jakiejś stacyjce kilku typów w szalach WKSu zrezygnowała z dostania się do pociągu, zobaczywszy jaką wiezie zawartość :).
Im bliżej Wrocławia, napięcie rosło, i to zdecydowanie, jednak po wjechaniu na dworzec, zeszło całkowicie. Zamiast bandy miejscowych, zobaczyliśmy całą masę psów. Oczywiście najpierw zlustrowali w jakim stanie jest pociąg, a następnie zabrali nas na Tour de Breslau.
We Wrocku wylądowaliśmy na dwie godziny przed meczem, więc przez półtorej byliśmy prowadzani po mieście (ktoś w pewnym momencie zajarzył, że jakiś budynek mijamy po raz drugi, ale rozmowa z mundurowymi nie przyniosła żadnego rezultatu, zwiedzaliśmy dalej.
Pamiętam jak pies, zagadał DP, który szedł obok mnie, jak żyjemy ze Śląskiem, to usłyszał:
- Kosa.
- To dobrze – padło w odpowiedzi.
- Dobrze?! – powiem, że i mnie to zaintrygowało.
- Dobrze, bo posadzimy was od siebie z daleka – myślał chyba kundelek, że zabłysnął, no ale cóż, niech mu będzie, w końcu los go i tak pokarał, skoro pracuje w policji.
Dotarliśmy pod stadion, gdzie jak zawsze nikomu się nie spieszyło, i trochę wchodziliśmy. L chodził w te i wewte, i zagadnął mnie (stałem akurat przy furtce):
- Trzepią? – nie wiem czy miał jeszcze tą klamkę, czy się jej pozbył.
- Trzepią jak po***ani – odparłem, na to starszy typ, który stał w pobliżu rzucił w moją stronę:
- Tak jak wszędzie.
Nie byłbym sobą gdybym nie odszczeknął:
- U nas ****a tak nie trzepią – nie wiem czy mu się ta „****a” tak nie spodobała, czy doszedł do wniosku, że mam coś na sumieniu, bo podszedł do bramki, wyjął z kieszeni odznakę, wskazał na mnie i rzucił:
- Tego na osobistą.
No to zobaczyłem jak się trzepie dokładnie, na szczęście nie miałem nic, do czego można by się do***ać, więc wszedłem spokojnie na stadion. Trochę się chłopaki ze mnie, jak zawsze nabijali, ale cóż tam.
Rozwiesiliśmy flagi (sztuk pięć), dojechało jeszcze parę osób na własną rękę, także dokładnie zameldowaliśmy się na Śląsku w 55 osób (liczba nie powalająca na kolana, ale tak po prawdzie, to nigdy we Wrocławiu nie byliśmy liczniejszym składem, choć okazji było później sporo).
Meczyk jak to meczyk. Minęła pierwsza połówka, trochę uprzejmości z obu stron. Jaja się zaczęły w przerwie. Sł (ten co to go w Radomsku zawinęli za palik od drzewka), podniósł do góry szalik Lazio, i wydarł się w stronę miejscowych:
- Widzieliście ****y Rzym? To se popatrzcie – taka napinka, ale modna w tamtych czasach. U miejscowych trochę konsternacji (przerwa, to i było Sł słychać wyraźnie na stadionie), a ten dalej, tym razem w naszą stronę, i tak żebyśmy tylko my słyszeli:
- Załatwię Wam, że stąd cało nie wyjedziemy – a w stronę wrocławian poszło – Śląsk – co? – ty ****o!!!.
Część podłapała, i po chwili wszyscy się już napinali. A co, jak ma być wesoło, to i tak będzie. A trzeba przypomnieć, że w tamtym czasie wrocławianie wygonili z sektora znacznie liczniejszych od nas Górników z Zabrza, właśnie za napinkę, a kolejkę wcześniej mieli przebieżkę po flagi Pogoni.
Przy temacie flag, gdy wywieszaliśmy je od zewnątrz sektora, jeden z porządkowych zasugerował, żebyśmy powiesili je jednak wewnątrz, bo – jak to się wyraził – „ruszą”, i wskazał na miejscowych. Na to Ci odpalił:
- Jak ruszą, to i my ruszymy.
Czas pokazał, że jednak nie ruszyli.
Po meczu zaraz mieliśmy pośpiecha, więc załadowali nas do więźniarek, i trasę, którą przed meczem pokonaliśmy w ponad półtorej godziny, zrobiliśmy teraz w ok. 5 –10 min.
Na peronie, miły pan policjant rzekł do nas:
- Tylko, żeby nie było, jak z tym pociągiem z Łodzi – ewidentna aluzja, do powrotu z ŁKSu, sezon wcześniej, gdy uznano, że pociąg jest za mało oświetlony, i ostatni wagon, w którym jeszcze kilka minut wcześniej podróżowali fani czerwono – niebieskich, na stację w Cz – wie wjechał oświetlony jak się patrzy (dla mniej domyślnych, po prostu palił się, i to ładnie).
Nikt mu nic nie odpowiedział, bo i po co.
Gdy już tak jechaliśmy, ktoś znalazł w jednym z przedziałów 8 typów, był to Motor Lublin wracający z Wrocka. Kilkanaście osób udało się pod ów przedział, ci się zabarykadowali, i ciężko było się dostać do środka. Była próba zagazowania ich (mieliśmy podręczny gaz obronny), ale coś mało umiejętnie się za to zabieraliśmy. W końcu Motor się w****ił, gdy przy drzwiach zostało tylko kilku majsterkowiczów wyjechali z przedziału. Reszta stojąc w wąskim korytarzu, niespecjalnie widziała co się dzieje. Zdecydowanie Motoru zwyciężyło. Ktoś poszedł w długą, pociągnął za sobą resztę.
Rwałem przedostatni, za mną był J z Grosza. Wyłapał pasem, i zaliczył glebę, lublinianie chcieli go przeciągnąć przez przejście między wagonami do swojego składu. Złapałem leżącego J z drugiej strony, i zaczęliśmy się szarpać. Wyłapałem gdzieś tam pasem przez łeb, ale wytargałem J, niestety przy okazji, jego nowiutki zielony fly’ers uległ zniszczeniu – rozpruł się na plecach.
Co ciekawe, gdy wyzwoliłem go z uścisku dwóch Motorowców bez niczego obaj poszliśmy do naszych, a Motor wrócił do swego przedziału.
Ale się ****a nakrzyczałem (zawsze miałem takie skłonności), na znanych mi typów, którzy się zerwali (nie będę mówił na kogo się darłem również, bo on nawet zagląda na tą stronę, dość regularnie, a jeszcze mu się głupio zrobi ;)). Zmontowaliśmy się po raz drugi, już w nieco lepszym składzie, znów w kilkunastu, ale wpadł kanar, który ******lił, że wezwał psy, i te będą czekać w Lublińcu – nie trudno się domyślić, kogo akurat tam można było się spodziewać.
Odpuściliśmy, uznając, że zobaczymy jak się sytuacja rozwinie. W Londyńcu puchy, więc decydujemy, że przed Stradomiem zerwiemy hampel, i spróbujemy wjechać jeszcze raz do przedziału, jak nie da rady, to ich ukamieniujemy.
Dumni z planu taktycznego, rozeszliśmy się po przedziałach. Siedzę sobie w ostatnim z zajmowanych przez nas, z kilkoma osobami. Spokojnie bajerzymy o dupie marynie, a tu z przodu naszego wagonu dobiegają jakieś dziwne odgłosy. Po chwili do przedziału wchodzi Gr, podchodzi do siedzącego przy oknie Fa, i mówi, żeby się ten przysunął. Mieliśmy zgaszone światło, a za oknami też już najwidniej nie było, toteż ciężko było z początku zajarzyć o co mu biega, a ten wlazł na siedzenie, złapał się frytkownicy, i jak nie ******lnie z buta w blat. Odpadł za pierwszym razem. Dumny z siebie Gr, wziął jeszcze niedawną integralną część przedziału, i wywalił przez okno.
No tak zaczęła się, jeszcze w tamtym czasie popularna zabawa, w „co jest zbędne w PKP”, czyli testowaliśmy, bez jakich szmegesów pociąg pojedzie dalej. A co, takie były czasy ;)
Sam też coś zepsułem, przecież nie będę gorszy :). Nie powiem „zabawa” się rozwijała, gdy wpadł kanar (ktoś z pasażerów mu doniósł co się dzieje), zaraz ktoś zasugerował, że bez niego pociąg też pojedzie. Widać chłop nie bardzo się do tego palił, i zaraz zwiał. Było pewne, że wyjazd spokojnie się nie zakończy.
Gdy dojeżdżaliśmy do Gnaszyna, uznano że oto czas najwyższy opuścić skład. No to rwiemy hampel. W kilku stoimy na końcu pociągu, a że najbliżej był hamulec w kształcie kierownicy (taki, koło wejścia do WC), to Sł wziął się za kręcenie. Kręci tą wajchą w jedną stronę, z kilkanaście razy, i nic.
- Ty ****a nie w tą stronę kręcisz – nie ma to jak spostrzegawczość. No to Sł daje w drugą mańkę. Po kilkunastu obrotach pociąg ani myśli zwolnić. „****a, co jest” – nie powiem, żeby pozytywne myślenie w tym momencie się mnie trzymało. Sł podjął się w akcie desperacji kręcenia ponownie w przeciwną stronę. Nie wiem, czy to zadziałało w końcu, czy może ktoś inny zerwał hampel w przedziale, ale w końcu pociąg zaczął gwałtownie hamować. No i zaczęliśmy opuszczać wagon, ja cały czas miałem w głowie ten Motor, ale reszta jakby o tym zapomniała i zaczęła rwać w stronę jakichś domków.
- Eee, mieliśmy Motor ***nąć !!! – uznałem, że trzeba niektórym przypomnieć, jakie były pierwotne założenia, a i lublinianie w tym momencie postanowili coś sobie tam pośpiewać, i wystawili łby z przedziału drąc się „Motor Lublin” (ja byłem na końcu stawki, a od pociągu dzieliła mnie już odległość ok.60 m).
Parę osób wróciło, także w 6-8 typa podbiliśmy pod pociąg. W tym składzie raczej większych szans w bezpośredniej konfrontacji ze starszymi i lepiej wyglądającymi lublinianami to nie mieliśmy, wobec czego chwyciliśmy za kamienie. Nie powiem, w przedziale musieli mieć ich teraz niezłą kolekcję. Jeżeli któryś z lublinian akurat zajmował się zbieraniem dla celów naukowych kamyczków, to musiał się ucieszyć.
Po dobrze spełnionym obowiązku poszliśmy szukać cywilizacji. Wylądowaliśmy gdzieś na Gnaszynie, ale ciemno niesamowicie, to i trudno było wiedzieć gdzie jesteśmy. Ostatecznie znaleźliśmy jakiś przystanek. CP doszedł do wniosku, że idzie coś wypić, a że orientował się gdzie jest najbliższa kufloteka to i poszedł zabierając kogoś ze sobą. Reszta chowała się po krzakach czekając, aż nadjedzie autobus. Podjechał Bies, do którego wsiadało się pierwszymi drzwiami płacąc drajwerowi. Parę osób się skusiło, od wewnątrz otworzyli ostatnie drzwi, ktoś zdążył się wbić, ale zaraz kierowca zaczął coś burzyć, więc jednak na legalu pozostali wsiadali do środka. Wbiło się tak ok. 40 typa. My w kilka osób uznaliśmy, że poczekamy na zwykły autobus. Reszta w ogóle gdzieś zniknęła, ktoś poszedł z buta, kilka sztuk zostało na jana w pociągu.
Okazało się, że mieliśmy nosa. Podjechał autobus, wsiedliśmy do niego i jedziemy. Długo nie trzeba było czekać, żeby zauważyć na poboczu Biesa w otoczeniu dwóch czy trzech suk. Psy wyciągały z niego typów od nas. Na szczęście nasz autobus był zapchany, przez co nie rzucaliśmy się w środku w oczy, ale szybko trzeba było szaliki pochować. Psy go nawet nie zatrzymały, ale gdy wolno obok nich przejeżdżaliśmy rozkminiali kto jest w środku.
Uff, udało się, ciśnienie, które przed chwilą gwałtownie skoczyło, równie szybko spadło.
Spokojnie dojechaliśmy w okolice USC, skąd każdy rozszedł się w swoją stronę. Później okazało się że zatrzymano ok. 30 osób, każdy wyłapał jakieś kolegiałki za demolkę pociągu, mnie się udało, dzięki czemu w domu nie wyszło na jaw, że zamiast być u panny, to zaliczyłem kolejny wyjazd ;)